Klasyczny weekend: The Holy Bible

Witam serdecznie w nowym dziale Sidemainstream. W ramach Klasycznego Weekendu co tydzień będę przedstawiał płytę z muzyką rozrywkową z przeszłości (sprzed pięciu, dziesięciu, dwudziestu, czterdziestu, itd. lat), którą warto sobie przypomnieć, bądź absolutnie trzeba poznać jeśli jakimś cudem nie słuchało się jej wcześniej. Tyle słowem wstępu, przejdźmy więc do rzeczy. Wykorzystując niedawną premierę Futurology, proponuję przypomnieć sobie album, który uczynił z pewnego walijskiego zespołu obiekt kultu…

 

holybible

 

Tłumacząc co dzieli rock od popu, Bono powiedział kiedyś, że różnica polega na tym, iż muzycy pop wychwalają piękno świata pomijając całe zło, zaś muzycy rockowi opisują ciemną stronę życia jednocześnie dając nadzieję na lepsze jutro. Choć myśl ta zawiera typową dla pretensjonalnego Irlandczyka walkę o sprawiedliwość, trzeba mu przyznać rację: nie byłoby muzyki rockowej gdyby nie było zła. Nie dlatego, że rock jest zły (co – ciekawostka – powiedział swego czasu kardynał Ratzinger, późniejszy papież Benedykt XVI), tylko ze względu na surową, hałaśliwą i nierzadko agresywną estetykę grania, która jest odpowiednia dla opowiadania o tego typu rzeczach, a na którą mogą sobie pozwolić twórcy tylko niektórych innych gatunków. Ponadto, i co chyba ważniejsze, wielu muzyków rockowych to ludzie z osobistymi problemami, którzy w muzyce dają upust swoim lękom, przekonaniom i złości. I właśnie w tej artystycznej ekshibicjonistycznej uczciwości leży kwestia szczerości przekazu, która oddziela artystów, dla których ból jest inspiracją, od tych, którzy używają go jedynie jako narzędzia (którym nierzadko nie potrafią się posługiwać). Dlatego też Editors nigdy nie będą Joy Division, jakkolwiek by się starali – Tom Smith tylko wyobraża sobie rzeczy, o których pisze, podczas gdy Ian Curtis inspirację dla utworów grupy czerpał ze swojego życia. I z tego powodu The Holy Bible Manic Street Preachers uznawane jest za jeden z najważniejszych krążków w historii rocka.

 

 

Manic Street Preachers zadebiutowali w 1992 roku, ale dopiero ich trzeci longplej zaznaczył punkt zwrotny w historii grupy. Wydany w 1995 album The Holy Bible nie porwał tłumów (sprzedał się gorzej niż dwie poprzednie płyty: Generation Terrorists i Gold Against the Soul), ale dla krytyków był niemałym objawieniem. Ukazał on bowiem odważny, bezkompromisowy zespół wykorzystujący w stu procentach drzemiący w jego członkach potencjał. W kontraście do zwykle mającego pozytywne skojarzenia tytułu, piosenki na The Holy Bible to pozbawiona hamulców przejażdżka bez trzymanki po ciemnych stronach życia. Swój ponury rdzeń album zawdzięcza legendarnemu członkowi grupy, Richiemu Edwardsowi. Główny tekściarz MSP był człowiekiem ze wszech miar zakłopotanym: uzależnił się od używek (szczególnie alkoholu), był anorektykiem (w krytycznym momencie ważył 38 kilogramów), miał depresję, okaleczał się (raz zagrał koncert zalany krwią, ukazując publiczności świeżo wykonane nacięcia na klatce piersiowej) i był leczony psychiatrycznie. Nie był przy tym jednak krzyczącym w pustkę, wściekłym na świat nastolatkiem pokroju Sida Vicious: Edwards ujawniał w twórczości zespołu swoje lęki i boleści w sposób dosadny, ale też poetycki (w ramach pewnej wartości poezji przyjętej dla rocka, oczywiście); bliżej mu było do Nicka Cave’a z czasów post-punkowych niż do Sex Pistols. Problemy tego człowieka były główną genezą ciężaru The Holy Bible, które uchroniły album przed łatką ,,losowego zbioru straszydeł” i zapewniły mu emocjonalną uczciwość. A straszyć czym ta płyta ma, bo zawarty na niej przegląd zła wzbudza grozę: od dziecięcej prostytucji (Yes), przez zagładzanie się na śmierć (4st7lb), pragnienie odejścia pod ciężarem nostalgii za dzieciństwem (This Is Yesterday), gloryfikację morderców i karę śmierci (Archives of Pain), aż po koszmar holokaustu (The Intense Humming of Evil). Ważnym elementem i w tym przypadku okazała się warstwa polityczna tekstów, jako że MSP zawsze byli (i wciąż są) jednym z najbardziej zaangażowanych politycznie zespołów z głównego nurtu: obdarzone niezjadliwym tytułem Ifwhiteamericatoldthetruthforonedayitswholeworldwouldfallapart krytykuje wpływ kultury amerykańskiej na świat oraz brytyjski imperializm, Of Walking Abortion rozprawia się z totalitaryzmem, zaś P.C.P. porównuje poprawność polityczną do reżimu policyjnego. Ogółem, The Holy Bible przedstawia przegląd tego, co Manic Street Preachers bolało i przerażało w połowie lat dziewięćdziesiątych; przegląd do bólu wręcz szczery i prawdziwy.

 

 

Co ciekawe, Walijczycy nie poszli ścieżką Joy Division, którzy depresyjne teksty Curtisa ubierali w równie ciemne muzyczne szaty. The Holy Bible nieostrożnego słuchacza może zwieść zaskakującą przebojowością i swoistą melodyjnością. Zamiast powolnego, ciężkiego tarana, album zawiera piosenki w większości chwytliwe i pełne hooków, nadające się na alternatywne hity. Przerażające w warstwie lirycznej Yes brzmieniowo jest całkiem radiowe, Faster Revol to pozytywnie brzmiące, energetyzujące petardy, w Ifwhiteamerica… jeden hook goni drugi, Mausoleum to istna koncertowa bestia, a This Is Yesterday to piosenka zwyczajnie ładna i przyjemna, wręcz wakacyjna. Nie oznacza to, że album zawiera muzykę, którą by puszczano w RMF FM – po prostu gdyby The Holy Bible było piosenką The Cure, raczej byłoby to Boys Don’t Cry niż Cold.

 

 

Muzyka muzyką, ale legendy nie biorą się znikąd, a The Holy Bible ma swoją. W rok po wydaniu swojego opus magnum, Richie Edwards zaginął. W dzień, w którym zespół miał wyjechać w trasę koncertową po USA, muzyk – po uprzednim wyczyszczeniu konta w banku – bez słowa wsiadł w samochód i odjechał, nigdy więcej nie kontaktując się z pozostałymi członkami grupy ani z rodziną. Choć przez kolejne lata pojawiały się losowe doniesienia ludzi, którzy rzekomo widzieli go w różnych częściach świata, nigdy nie odkryto co tak naprawdę stało się z gitarzystą. W 2008 roku, w 13 lat po zaginięciu, rodzina w końcu oficjalnie uznała Richiego Edwardsa za zmarłego. Wydarzenie to miało znaczny wpływ na Manic Street Preachers: grupa nie rozpadła się, lecz zmniejszyła się z kwartetu w trio (nigdy nie zastąpili Edwardsa innym muzykiem, jak to się często w podobnych przypadkach dzieje), a także wyraźnie zmieniła swoje brzmienie. Muzyka MSP stała się bardziej stonowana i łagodniejsza, choć zespół nie zatracił rockowego pazura. Kolejna płyta Walijczyków, Everything Must Go – pierwszy album nagrany bez utraconego muzyka – okazał się największym komercyjnym sukcesem grupy po dziś dzień, a ponadto wprawił w zachwyt krytyków. W 2009 roku Manic Street Preachers nagrali Journal For Plague Lovers – swój dziewiąty longplej, a pierwszy i jedyny z tekstami napisanymi tylko przez Edwardsa, do tego okładką stworzoną przez tę samą artystkę, której obraz zdobi The Holy Bible. Trzy tygodnie temu ukazał się dwunasty już krążek zespołu, Futurology (nasza recenzja wkrótce), który zebrał same pozytywne opinie i zapewnił grupie największy sukces komercyjny od siedmiu lat. Choć kariera Manic Street Preachers wciąż trwa i muzycy dalej rozprawiają się muzycznie z aspektami życia, z którymi się nie zgadzają, to nie zapomnieli o traumatycznym zdarzeniu z przeszłości, a, co najważniejsze, nigdy też nie żerowali na dodatkowym rozgłosie, który przyniosła im legenda Richiego Edwardsa. The Holy Bible pozostaje symbolem punktu zwrotnego w niełatwej historii wyjątkowej grupy, pomnikiem utalentowanego człowieka trapionego przez demony, a także cholernie dobrym albumem rockowym.      /JJ

 

2 thoughts on “Klasyczny weekend: The Holy Bible

    • Dzięki i na pewno zajrzę, ale kliknąłem w link pod Twoim nickiem (kasinyswiat.blogspot) i wyskoczyło mi, że nie może znaleźć bloga…

      A prawdziwy i nieprzekłamany jest każdy gatunek muzyki, tylko trzeba wybrać prawdziwych i nieprzekłamanych artystów ;-)

Dodaj odpowiedź do Kasia Dudziak Anuluj pisanie odpowiedzi